Kolejne opowiadanie, tym razem pisane jako praca domowa z języka polskiego. Miałam sobie wyobrazić, że jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi i nagle dzwoni telefon. Cóż... mój pomysł jest dość dziwny, ale jest :P
Miłego czytania i żeby tylko nikt mnie nie posądził o spisywanie prac domowych z internetu... :d
Ziemia wcale nie przypominała
wyglądem Ziemi.
Wszystkie siedem kontynentów
przestało nimi być. Zlepiły się w jedną całość, zupełnie jak w czasach, których
nikt nie pamięta, znów były Pangeą, cierpliwie czekając na kolejny rozłam.
Morza wylewały swoje wody z powrotem do oceanów. Rzeki zmieniały bieg i płynęły
w stronę źródeł. Wielkie góry kruszyły się, tworząc niszczycielskie lawiny.
Wielkie depresje i kotliny pod naporem ruchów tektonicznych wypiętrzały się,
formując niewielkie lub całkiem pokaźnych rozmiarów wzniesienia. Wszystko było
tak, jakby czas płynąć do tyłu, Ziemia kręciła się w drugą stronę, a historia
cofała.
Wspaniałe budowle – Wieża Eiffla,
Statua Wolności, Big Ben, London Eye,
Wielki Mur Chiński – były zniszczone. Z wielkich miast nie pozostało prawie
nic, leżały zamienione w wielkie gruzowiska, jakby jakiś olbrzym przez
przypadek je rozdeptał. Proste, równe kiedyś drogi stały się sterczącymi
odłamkami asfaltu wyglądającymi jak czarne zębiska potworów z sennych
koszmarów.
Cała ziemia usłana była martwymi
ciałami zarówno zwierząt, jak i ludzi. Szkarłatne plamy krwi znaleźć można było
wszędzie. Panowała przeraźliwa cisza, zakłócana jedynie szumem wiatru i śpiewem
nielicznych ptaków wśród ocalałych koron wysokich drzew.
Dwa tygodnie. Tyle czasu
wystarczyło ludziom, żeby zniszczyć cały dobytek kulturowy budowany przez
wieki. Jeden nieudany eksperyment genetyczny. Szaleni naukowcy postanowili
sklonować stworzenie z prehistorii, na podstawie DNA pozyskanego z zatopionego
w bursztynie komara. Szacowano, że ma kilkaset milionów lat.
Pierwsza próba była szokiem.
Stworzenie wyglądem przypominało opisywanego w baśniach smoka. Całe ciało
pokryte miało złotą łuską, oczy intensywnie zielone. Stało na czterech silnie
umięśnionych łapach. Zbudowany z czternastu kręgów ogon był przedłużeniem
kręgosłupa i kończył się skamieniałymi łuskami, które układały się w kształt
grotu strzały. Spomiędzy łopatek wyrastały mu dwa potężne skrzydła z
niesamowicie cienkiej, a jednak bardo wytrzymałej błony rozpiętej pomiędzy
kościanym rusztowaniem. Przez całą
szyję, plecy i ogon ciągnął się sznur ostrych jak brzytwa kolców. Z pyska
stworzenia często buchał ogień, a unoszący się wokół zapach siarki powodował
mdłości wszystkich ludzi, którzy dostatecznie się do niego zbliżyli.
Nie zrażeni naukowcy zaczęli na
nim robić eksperymenty, bo nie mogli przecież wiedzieć, że smoki istniały tuż
obok nich i mogły się ze sobą porozumiewać przez telepatię. W ciągu pierwszego
tygodnia odnotowano osiemnaście tysięcy zgłoszeń, w których podawano, że na
niebie zauważono ogromne ptaki, zupełnie nie przypominające ptaków. W ciągu
kolejnego duża ilość gadów zaatakowała ludzi.
Cała elita – prezydenci
poszczególnych państw, ich rodziny, dowódcy wojsk, naukowcy – została natychmiastowo wysłani rakietami w kosmos. W jednej z baz na Marsie znaleźli
schronienie i wszystko czego potrzebowali. Reszta ludzi zginęła.
Pośród ogromu zniszczeń znalazło
się coś, co żyło. Dziewczyna, niespełna piętnastoletnia, siedziała pod
rozłożystym dębem. Jej długie brązowe włosy pozlepiane były potem i kurzem,
okrągłą twarz pokrywała warstwa kurzu, a pozdzierane ubrania przypominały stare
szmaty. Płakała już nie pierwszy raz, odkąd zauważyła, że jest sama.
Na samym początku była w szoku.
Nagłe wstrząsy ziemi, wszechogarniająca panika, krzyki ludzi. Wszystko płonęło.
Potężny huk przeszył powietrze, kiedy budynki zaczęły walić się jak domino.
Ostatnim wspomnieniem, jakie miała zanim straciła przytomność, były smutne oczy
matki.
Obudziła się sama na środku
niewielkiej polany. Oszałamiająca pustka i strach zawładnęły jej sercem. Podkuliła
kolana pod brodę i objęła je ramionami. Bolało ją wszystko. Łzy same zaczęły
płynąć, a ona nawet nie miała siły, by je powstrzymywać.
Przez dwa pierwsze dni było ciężko. Miała
świadomość, że może nikogo więcej nie znaleźć, że wokół niej są same trupy. Nie
zważając na zmęczenie, głód i pragnienie zaczęła znosić wszystkie ciała w
promieniu kilkuset metrów do jednego dołu. Gołymi rękami zasypała powoli
rozkładające się trupy ziemią, ignorując odór, jaki od nich bił. Dopiero wtedy
uspokoiła swoje sumienie; zasady poszanowania zmarłych miała wpajane od
dzieciństwa.
Trzeci dzień spędziła na
zbieraniu różnych rzeczy. W ruinach domów znalazła kilka butelek wody, paczek z
konserwowaną żywnością, stare, zakurzone koce i inne potrzebne rzeczy: noże,
zapałki, trochę słodyczy. Prymitywne schronienie zbudowała na powalonym
drzewie, zabezpieczając się przed deszczem znalezionym gdzieś kawałkiem folii.
Wieczór przyniósł jej miłe
zaskoczenie.
Siedziała przed „namiotem”, nie
mogąc usnąć. Nagle usłyszała szelest w krzakach a na niewielką polanę wkroczyło
dumnie jakieś zwierzę. Podreptało przez chwilę jak zmutowana forma
czteronożnego pingwina, przeciągnęło się jak kot, warknęło wesoło jak pies,
zatrzepotało skrzydłami jak kruk, by ostatecznie okazać się smokiem.
W porównaniu do tych, które widziała
wcześniej, z ukrycia, ten był mały. Co prawda, była pewna, że gdyby obok niego
stanęła, to przewyższałby ją o jakieś pięćdziesiąt centymetrów, ale te gady
bywały wielkości ogromnych drzew.
- Co, zgubiłeś się, mały? –
zapytała lekko zachrypniętym od długiego milczenia głosem, brzmiąc jednak
radośnie.
Stworzonko jedynie przekręciło
łepek i buchnęło obłoczkiem ognia. Podeszło bliżej i momentalnie padło przy
dziewczynie, zwijając się w kłębek.
Szatynka poczuła zdziwienie. Już
przygotowała się na niechybną śmierć, cała jej radość wynikała z możliwości
opuszczenia samotnej Ziemi, a ten smok, jak gdyby nigdy nic, położył się koło
jej stóp i zaczął cicho chrapać.
Tej nocy zyskała towarzysza,
który w blasku dnia zaprezentował pięknie lśniące na szmaragdowo łuski. Okazał
się bardzo miłym smokiem lubiącym głaskanie po czubku głowy. Przynosił
codziennie rano jakieś upolowane przez siebie zwierzę, a dziewczyna powoli
przestawała wymiotować na ten widok i dzielnie odwracała wzrok, gdy się
pożywiał. Wychowała się w cywilizacji, gdzie mięso – nawet surowe – zawsze pozbawione
było skóry, a często i kości.
Dzień mijał za dniem. O ile
dobrze liczyła, był to już początek drugiego tygodnia, odkąd zaczęła radzić
sobie sama. Słońce świeciło wyjątkowo jasno, a rozłożone skrzydła nowego
przyjaciela zapewniały przyjemny chłód.
Nagle rozległa się znajoma
dziewczynie piosenka:
- „So goodbye, don’t cry and
smile (…)”.
Początkowo myślała, że ma urojenia
z powodu braku kontaktu z innym człowiekiem. Jednak uporczywe brzęczenie
telefonu w jej spodniach stanowczo zaprzeczyło tej teorii. Drżącą ręką
wyciągnęła aparat z kieszeni. No tak, stary model telefonu potrafił przetrwać
przez ponad miesiąc bez ładowania baterii… że też wcześniej o tym nie pomyślała.
- Halo? – zapytała będąc nadal w
szoku.
- Idź za smokiem – odparł głos po
drugiej stronie.
Połączenie zostało zerwane. Nie
wiedząc do końca, co się właśnie wydarzyło, spojrzała na ekran telefonu, a potem
na swojego zielonego towarzysza. Rozejrzała się wokół i ze zrezygnowaniem
pomyślała, że nie ma pojęcia, skąd wziął się zasięg w środku lasu.
Smok zerwał się na równe nogi i
trącił ją pyszczkiem w łokieć. Spojrzała na niego oburzona, ale zrozumiała, że
ten chce, żeby za nim poszła. Lekko się wahając, wkroczyła razem z nim
pomiędzy drzewa.
Droga była trudna do przebycia. Połamane
drzewa, wystające korzenie i dziury w ziemi skutecznie spowolniały dziewczynę.
Niespodziewanie smok otoczył jej talię ogonem, uniósł do góry i posadził na
swoim grzbiecie. Pisnęła cicho z zaskoczenia, ale dzielnie załapała się
wystających kolców, by nie spaść.
Po kilkunastu minutach dotarli do…
osady.
Prawdziwej, niemal
średniowiecznej osady. Drewniane chaty, palisada wokół i kilkunastu ludzi w
strojach, jak z epoki. Jedynym niepasującym elementem były leżące wszędzie
zielone smoki o rozmaitych wielkościach. Ten, na którym siedziała, zaryczał
głośno i radośnie. Momentalnie wszystkie spojrzenia skierowały się w ich
stronę. Zapanowała cisza. Zaprzestano jakiejkolwiek pracy. Na przód wysunęła
się dziewczyna o niesamowicie ciemnych włosach sięgających pasa i intensywnie
zielonych oczach. Podeszła do szatynki i pogłaskała gada po pyszczku.
- Witaj – odezwała się znajomym
głosem. To ona dzwoniła. – Jestem Remon Toran, królowa wszystkich szmaragdowych
jeźdźców – oznajmiła ciągle się uśmiechając.
- Gosia – zakomunikowała krótko
zdezorientowana szatynka i zsunęła się z grzbietu smoka.
- Pewnie się zastanawiasz, o co
chodzi. Pozwól, że ci wyjaśnię.
- Była bym wdzięczna.
Nastąpiła chwila krępującej
ciszy, po czym Remon zaczęła swoją opowieść, a reszta ludzi powróciła do
przerwanych wcześniej zajęć.
- Smoki są stworzeniami natury.
Porozumiewają się za pomocą telepatii. Jest ich kilka rodzajów, gromadzą się w
stada zależnie od koloru łusek – mówiła nieprzerwanie, a Gosia czuła się coraz
lepiej w jej towarzystwie. – Powrót Ziemii do pierwotnego kształtu mogli
przeżyć tylko smoczy jeźdźcy. Jesteś jednym z nich, co nie jest twoją decyzją.
To smoki wybierają swoich towarzyszy. Rozumiesz?
- Tak – odparła pewnie. Wszystko
przypominało jej jeden z gorszych filmów fantasy, ale zawsze lubiła ten typ,
czy to książek, czy nawet obrazów.
- W takim razie musisz
zadecydować, czy chcesz się do nas przyłączyć – oznajmiła całkowicie poważnie
brunetka.
- Zostanę.
Z chwilą zaakceptowania swojej
roli, jako jeźdźca zyskała zdolność rozmawiania ze smokami. Po prostu ta
umiejętność pojawiła się znikąd, a okazała się bardzo pomocna. Bardzo szybko
odnalazła się w nowym środowisku i odkryła, jak bardzo brakowało jej rozmów z
drugim człowiekiem. Zyskała wielu przyjaciół i nauczyła się nowych rzeczy.
Ludzie zaczęli ją nazywać Gisą
przez to, że najmłodszy z nich wszystkich miał trudności z zapamiętaniem jej
imienia. Przez pewien czas chodziła obrażona, a później do tego przywykła. Jej
smok miał na imię Shiro i dogadywali się znakomicie.
W wiosce odnalazła swoje
przeznaczenie i z oddaniem służyła królowej Remon. Czasem tylko uroniła łzę na
wspomnienie dawnego życia i rodziny, lecz z czasem wspomnienia zaczęły się
zacierać.