Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

Czerwone oko

Tym razem coś, co zostało ocenione na 5 przez polonistkę :) Także z dedykacją dla specjalnego komentatora, który wcale nie jest Dzilosem.
Zapraszam
A wgl na tym blogu jest coś o nazwie spis treści, zajrzyj tam. Możesz komentować wszystko :)
________________________________________________________________________________

Stał w umówionym miejscu już od trzydziestu minut. Przeklinał pod nosem Aleksandra, który po raz kolejny kazał na siebie czekać. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, włożył jednego między zęby i odpalił, zaciągając się nikotynowym obłoczkiem. Jedną ręką rozpiął płaszcz i rozpostarł go jak jastrząb spadający na ofiarę. Mijali go przechodnie, ale nie okazywali najmniejszego przejawu zainteresowania. Raz tylko jakaś kobieta prychnęła pod nosem, gdy splunął tuż obok jej stopy obutej eleganckim pantoflem.

W końcu zaciągnął się po raz ostatni ciepłym dymem i wyrzucił niedopałek na trawę. Przeczesał kościstą dłonią swoje białe włosy i westchnął ciężko.  Czerwone tęczówki uważnie śledziły każdy przejeżdżający samochód. Oparł się o latarnię i spojrzał prosto na ohydne żółte światło sączące się z góry.

Czarny osobowy samochód zatrzymał się przed nim z piskiem opon. Tylne drzwi się otworzyły, a on spokojnie do nich podszedł, nie wysilając się na zbędne okazywanie wściekłości.

- Witaj Gilbercie

Wewnątrz siedział rudowłosy mężczyzna dość pokaźnych rozmiarów. Nienagannie wyprasowany
garnitur i skórzana teczka obok pokazywały, że jest biznesmenem. Uśmiechnął się szeroko, wyciągając pulchną dłoń ozdobioną złotym sygnetem w stronę albinosa. Ten zawahał się przez chwilę, po czym niechętnie uścisnął rękę mężczyzny.

- Jak zwykle każesz na siebie czekać – mruknął pod nosem. – O co chodzi tym razem, Aleksandrze?

- Czy zawsze musi o coś chodzić? – zapytał rudowłosy, śmiejąc się. Przypominało to jednak bardziej
krztuszenie czy rozpaczliwe próby złapania oddechu niż śmiech. – Nie stęskniłeś się za bratem?

Gilbert spojrzał na niego z ukosa, wyrażając swoją niechęć do niego. Nienawidził faktu, iż są rodzeństwem i nigdy nie mógł zrozumieć, jak ich matka mogła urodzić tak różnych synów. Nie chodziło o sam wygląd. Aleksander zawsze był otwarty na ludzi i nie wstydził się okazywać swoich emocji, natomiast albinos wiecznie wyglądał tak, jakby założył na twarz maskę bez uczuć i dobitnie ignorował wszystkich tych, którzy starali się ją zdjąć. Dlaczego został płatnym mordercą? „Bo tak
jakoś wyszło”.

- Ty zawsze coś chcesz – stwierdził cierpko. – Co tym razem?

- Skoro od razu chcesz przejść do konkretów… Mam dla ciebie zlecenie. Trzeba zlikwidować Goo Jae Hee. – Mówiąc to, podał albinosowi teczkę z dokumentami. – To córka prezesa konkurującej z nami koreańskiej firmy. Dawno temu dostał ostrzeżenie, a teraz czas na wyrok.

- Wszystko, czego potrzebuję, jest w tej tece? – zapytał podejrzliwie.

- Oczywiście – zapewnił Aleksander.

- Odwieź mnie do domu.

Kiedy znalazł się już w swoim mieszkaniu, rzucił niedbale beżową teczkę na łóżko, a chwilę później sam podzielił jej los. Przeciągnął się leniwie i z jękiem stwierdził, że nienawidzi spotkań z bratem. Za każdym razem wraca zdenerwowany i zmęczony psychicznie. Nie miał jednak wyboru. Utrzymywał się głównie ze zleceń od niego, a marna pensja policjanta nie wystarczyłaby do prowadzenia życia na poziomie, do którego przywykł. Zresztą nawet gdyby odmówił, to jego kariera jako funkcjonariusza byłaby skończona.

Wyciągnął z teczki zdjęcie dziewczyny i przyjrzał się mu uważnie. Z całym swoim dystansem do ludzi musiał przyznać, że była ładna. Delikatne rysy twarzy, burza ciemnych loków na głowie. Jej brązowe oczy miały kształt migdałów i były wyjątkowo duże jak na Azjatkę. Zdjęcie przedstawiało jej pełne usta w szerokim uśmiechu. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat.

 W teczce znalazł jeszcze kilkadziesiąt ujęć jej całej sylwetki i otoczenia. Odłożył je na blat biurka i zaczął przeglądać jej dane osobowe. Niewiele się pomylił. Córka prezesa Goo miała osiemnaście lat i uczęszczała do Liceum Artystycznego. Dostał nawet jej plan zajęć.

- Środa, środa, środa – mruczał pod nosem.

Dziewczyna codziennie kończyła o 14.10, co bardzo ułatwiło mu sprawę. Schował wszystko powrotem do teczki i uśmiechnął się chytrze pod nosem. Z szuflady wyjął Rose – biały pistolet Walther P-99 – i niemal z matczyną czułością pogładził lufę. Przeładował i udając, że celuje, oddał równie udawany strzał prosto w okno. Zaśmiał się jak szaleniec i z powrotem położył na łóżku. Zapowiadał się ciekawy dzień.

W środę o godzinie 13.57 Toyota Gilberta zatrzymała się przed budynkiem liceum. Silnik samochodu wydał z siebie cichy pomruk, jak głaskany po grzbiecie kot, gdy albinos zwiększył obroty, a chwilę później wyciągnął ze stacyjki kluczyki.

Całkowicie przygotowany wysiadł na zewnątrz i powoli skierował się w stronę drzwi wejściowych.
Przystanął na schodach i zaciągnął się zanieczyszczonym spalinami powietrzem. Kilka minut później zadzwonił dzwonek oznajmiający koniec lekcji, a tabun rozwydrzonych nastolatków wylał się ze
środka szkoły.

Pośród tłumu ujrzał swój cel i na spokojnie ruszył w ślad za nią.

O godzinie 19 miał jej dość. Nie rozumiał, czy ta Azjatka nie miała nic do roboty, skoro zdążył
zwiedzić za nią dwa centra handlowe, pizzerię w jednej z bogatszych dzielnic, dyskotekę, a na końcu jeszcze wieczorny spacer po parku. Cierpliwość Gilberta się skończyła.

Bezceremonialnie podszedł do niej i szybkim ruchem wbił ostrze noża w jej udo. Nawet nie zdążyła
go zauważyć. Wydała z siebie krótki pisk, a szok i ból spowodowały, że nie była w stanie powiedzieć, ani zrobić nic więcej. Nogi się pod nią ugięły. Padła na kolana przy drzewie, przytrzymując się jedną ręką starego pnia, a drugą próbując zatamować krew buchającą z rozciętej tętnicy. Rana była precyzyjnie zadana – potwierdziła lata praktyk Gilberta.

Podszedł do zwijającej się na ziemi z bólu dziewczyny, objął ją ramieniem, odwrócił tyłem do oświetlonej części parku i położył na boku. Poczuł na nodze coś ciepłego i mokrego. Poruszył się, gorący strumień krwi tętniczej trysnął przez dziurę w spodniach na twarz i czarne skórzane rękawiczki Gilberta. Krew tryskała wszędzie. Oblała twarz dziewczyny, gdy zgięła się w pół, żeby sprawdzić, co
jej się stało.

Wyciągnął z kieszeni komórkę i udał, że wzywa karetkę. Telefon był jednak wyłączony. Bez najmniejszego wysiłku odsunął jej słabnącą rękę od rany i trzymał ją w fałszywym geście pocieszenia, pozwalając jej się wykrwawić. Gdy miał już pewność, że dziewczyna nie żyje, zostawił ją przy drzewie z głową opartą na ramieniu, jakby spała i odszedł.

- Poruczniku Bielikow, myśli pan, że to sprawka tego samego człowieka, co ostatnio? – zapytał jeden z policjantów.

Nad ranem dostali wezwanie do parku. Dzwoniąca kobieta zgłosiła, że pod jednym z drzew leży martwa dziewczyna. Natychmiast pojechała tam jednostka policji.  Ten, który zobaczył miejsce zbrodni jako pierwszy nie wytrzymał i chwilę po swoim twórczym odkryciu, wymiotował w pobliski śmietnik. Trawa, chodnik i drzewo. Wszystko zalane krwią.

- Jestem tego niemalże pewien – odparł Gilbert, ubrany w błękitny mundur. – Zawsze ten sam ślad, czerwone oko.

Zaśmiał się w duchu i jeszcze raz spojrzał na swoje dzieło. Na bezwładnym ciele Goo Jae Hee leżała żółta karteczka z wymalowanym krwią okiem. Miał ochotę śmiać się z dziwnego zbiegu okoliczności, że akurat tą sprawę przydzielili jemu.

- I tak mnie nie odkryją – mruknął cicho pod nosem i przewrócił z rozbawieniem czerwonymi oczami.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

Smoczy jeździec - tylko o tym nie wie

Kolejne opowiadanie, tym razem pisane jako praca domowa z języka polskiego. Miałam sobie wyobrazić, że jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi i nagle dzwoni telefon. Cóż... mój pomysł jest dość dziwny, ale jest :P
Miłego czytania i żeby tylko nikt mnie nie posądził o spisywanie prac domowych z internetu... :d

Ziemia wcale nie przypominała wyglądem Ziemi.
Wszystkie siedem kontynentów przestało nimi być. Zlepiły się w jedną całość, zupełnie jak w czasach, których nikt nie pamięta, znów były Pangeą, cierpliwie czekając na kolejny rozłam. Morza wylewały swoje wody z powrotem do oceanów. Rzeki zmieniały bieg i płynęły w stronę źródeł. Wielkie góry kruszyły się, tworząc niszczycielskie lawiny. Wielkie depresje i kotliny pod naporem ruchów tektonicznych wypiętrzały się, formując niewielkie lub całkiem pokaźnych rozmiarów wzniesienia. Wszystko było tak, jakby czas płynąć do tyłu, Ziemia kręciła się w drugą stronę, a historia cofała.
Wspaniałe budowle – Wieża Eiffla, Statua Wolności, Big Ben, London Eye, Wielki Mur Chiński – były zniszczone. Z wielkich miast nie pozostało prawie nic, leżały zamienione w wielkie gruzowiska, jakby jakiś olbrzym przez przypadek je rozdeptał. Proste, równe kiedyś drogi stały się sterczącymi odłamkami asfaltu wyglądającymi jak czarne zębiska potworów z sennych koszmarów.
Cała ziemia usłana była martwymi ciałami zarówno zwierząt, jak i ludzi. Szkarłatne plamy krwi znaleźć można było wszędzie. Panowała przeraźliwa cisza, zakłócana jedynie szumem wiatru i śpiewem nielicznych ptaków wśród ocalałych koron wysokich drzew.
Dwa tygodnie. Tyle czasu wystarczyło ludziom, żeby zniszczyć cały dobytek kulturowy budowany przez wieki. Jeden nieudany eksperyment genetyczny. Szaleni naukowcy postanowili sklonować stworzenie z prehistorii, na podstawie DNA pozyskanego z zatopionego w bursztynie komara. Szacowano, że ma kilkaset milionów lat.
Pierwsza próba była szokiem. Stworzenie wyglądem przypominało opisywanego w baśniach smoka. Całe ciało pokryte miało złotą łuską, oczy intensywnie zielone. Stało na czterech silnie umięśnionych łapach. Zbudowany z czternastu kręgów ogon był przedłużeniem kręgosłupa i kończył się skamieniałymi łuskami, które układały się w kształt grotu strzały. Spomiędzy łopatek wyrastały mu dwa potężne skrzydła z niesamowicie cienkiej, a jednak bardo wytrzymałej błony rozpiętej pomiędzy kościanym rusztowaniem.  Przez całą szyję, plecy i ogon ciągnął się sznur ostrych jak brzytwa kolców. Z pyska stworzenia często buchał ogień, a unoszący się wokół zapach siarki powodował mdłości wszystkich ludzi, którzy dostatecznie się do niego zbliżyli.
Nie zrażeni naukowcy zaczęli na nim robić eksperymenty, bo nie mogli przecież wiedzieć, że smoki istniały tuż obok nich i mogły się ze sobą porozumiewać przez telepatię. W ciągu pierwszego tygodnia odnotowano osiemnaście tysięcy zgłoszeń, w których podawano, że na niebie zauważono ogromne ptaki, zupełnie nie przypominające ptaków. W ciągu kolejnego duża ilość gadów zaatakowała ludzi.
Cała elita – prezydenci poszczególnych państw, ich rodziny, dowódcy wojsk, naukowcy – została natychmiastowo wysłani rakietami w kosmos. W jednej z baz na Marsie znaleźli schronienie i wszystko czego potrzebowali. Reszta ludzi zginęła.
Pośród ogromu zniszczeń znalazło się coś, co żyło. Dziewczyna, niespełna piętnastoletnia, siedziała pod rozłożystym dębem. Jej długie brązowe włosy pozlepiane były potem i kurzem, okrągłą twarz pokrywała warstwa kurzu, a pozdzierane ubrania przypominały stare szmaty. Płakała już nie pierwszy raz, odkąd zauważyła, że jest sama.
Na samym początku była w szoku. Nagłe wstrząsy ziemi, wszechogarniająca panika, krzyki ludzi. Wszystko płonęło. Potężny huk przeszył powietrze, kiedy budynki zaczęły walić się jak domino. Ostatnim wspomnieniem, jakie miała zanim straciła przytomność, były smutne oczy matki.
Obudziła się sama na środku niewielkiej polany. Oszałamiająca pustka i strach zawładnęły jej sercem. Podkuliła kolana pod brodę i objęła je ramionami. Bolało ją wszystko. Łzy same zaczęły płynąć, a ona nawet nie miała siły, by je powstrzymywać.
 Przez dwa pierwsze dni było ciężko. Miała świadomość, że może nikogo więcej nie znaleźć, że wokół niej są same trupy. Nie zważając na zmęczenie, głód i pragnienie zaczęła znosić wszystkie ciała w promieniu kilkuset metrów do jednego dołu. Gołymi rękami zasypała powoli rozkładające się trupy ziemią, ignorując odór, jaki od nich bił. Dopiero wtedy uspokoiła swoje sumienie; zasady poszanowania zmarłych miała wpajane od dzieciństwa.
Trzeci dzień spędziła na zbieraniu różnych rzeczy. W ruinach domów znalazła kilka butelek wody, paczek z konserwowaną żywnością, stare, zakurzone koce i inne potrzebne rzeczy: noże, zapałki, trochę słodyczy. Prymitywne schronienie zbudowała na powalonym drzewie, zabezpieczając się przed deszczem znalezionym gdzieś kawałkiem folii.
Wieczór przyniósł jej miłe zaskoczenie.
Siedziała przed „namiotem”, nie mogąc usnąć. Nagle usłyszała szelest w krzakach a na niewielką polanę wkroczyło dumnie jakieś zwierzę. Podreptało przez chwilę jak zmutowana forma czteronożnego pingwina, przeciągnęło się jak kot, warknęło wesoło jak pies, zatrzepotało skrzydłami jak kruk, by ostatecznie okazać się smokiem.
W porównaniu do tych, które widziała wcześniej, z ukrycia, ten był mały. Co prawda, była pewna, że gdyby obok niego stanęła, to przewyższałby ją o jakieś pięćdziesiąt centymetrów, ale te gady bywały wielkości ogromnych drzew.
- Co, zgubiłeś się, mały? – zapytała lekko zachrypniętym od długiego milczenia głosem, brzmiąc jednak radośnie.
Stworzonko jedynie przekręciło łepek i buchnęło obłoczkiem ognia. Podeszło bliżej i momentalnie padło przy dziewczynie, zwijając się w kłębek.
Szatynka poczuła zdziwienie. Już przygotowała się na niechybną śmierć, cała jej radość wynikała z możliwości opuszczenia samotnej Ziemi, a ten smok, jak gdyby nigdy nic, położył się koło jej stóp i zaczął cicho chrapać.
Tej nocy zyskała towarzysza, który w blasku dnia zaprezentował pięknie lśniące na szmaragdowo łuski. Okazał się bardzo miłym smokiem lubiącym głaskanie po czubku głowy. Przynosił codziennie rano jakieś upolowane przez siebie zwierzę, a dziewczyna powoli przestawała wymiotować na ten widok i dzielnie odwracała wzrok, gdy się pożywiał. Wychowała się w cywilizacji, gdzie mięso – nawet surowe – zawsze pozbawione było skóry, a często i kości.
Dzień mijał za dniem. O ile dobrze liczyła, był to już początek drugiego tygodnia, odkąd zaczęła radzić sobie sama. Słońce świeciło wyjątkowo jasno, a rozłożone skrzydła nowego przyjaciela zapewniały przyjemny chłód.
Nagle rozległa się znajoma dziewczynie piosenka:
- „So goodbye, don’t cry and smile (…)”.
Początkowo myślała, że ma urojenia z powodu braku kontaktu z innym człowiekiem. Jednak uporczywe brzęczenie telefonu w jej spodniach stanowczo zaprzeczyło tej teorii. Drżącą ręką wyciągnęła aparat z kieszeni. No tak, stary model telefonu potrafił przetrwać przez ponad miesiąc bez ładowania baterii… że też wcześniej o tym nie pomyślała.
- Halo? – zapytała będąc nadal w szoku.
- Idź za smokiem – odparł głos po drugiej stronie.
Połączenie zostało zerwane. Nie wiedząc do końca, co się właśnie wydarzyło, spojrzała na ekran telefonu, a potem na swojego zielonego towarzysza. Rozejrzała się wokół i ze zrezygnowaniem pomyślała, że nie ma pojęcia, skąd wziął się zasięg w środku lasu.
Smok zerwał się na równe nogi i trącił ją pyszczkiem w łokieć. Spojrzała na niego oburzona, ale zrozumiała, że ten chce, żeby za nim poszła. Lekko się wahając, wkroczyła razem z nim pomiędzy drzewa.
Droga była trudna do przebycia. Połamane drzewa, wystające korzenie i dziury w ziemi skutecznie spowolniały dziewczynę. Niespodziewanie smok otoczył jej talię ogonem, uniósł do góry i posadził na swoim grzbiecie. Pisnęła cicho z zaskoczenia, ale dzielnie załapała się wystających kolców, by nie spaść.
Po kilkunastu minutach dotarli do… osady.
Prawdziwej, niemal średniowiecznej osady. Drewniane chaty, palisada wokół i kilkunastu ludzi w strojach, jak z epoki. Jedynym niepasującym elementem były leżące wszędzie zielone smoki o rozmaitych wielkościach. Ten, na którym siedziała, zaryczał głośno i radośnie. Momentalnie wszystkie spojrzenia skierowały się w ich stronę. Zapanowała cisza. Zaprzestano jakiejkolwiek pracy. Na przód wysunęła się dziewczyna o niesamowicie ciemnych włosach sięgających pasa i intensywnie zielonych oczach. Podeszła do szatynki i pogłaskała gada po pyszczku.
- Witaj – odezwała się znajomym głosem. To ona dzwoniła. – Jestem Remon Toran, królowa wszystkich szmaragdowych jeźdźców – oznajmiła ciągle się uśmiechając.
- Gosia – zakomunikowała krótko zdezorientowana szatynka i zsunęła się z grzbietu smoka.
- Pewnie się zastanawiasz, o co chodzi. Pozwól, że ci wyjaśnię.
- Była bym wdzięczna.
Nastąpiła chwila krępującej ciszy, po czym Remon zaczęła swoją opowieść, a reszta ludzi powróciła do przerwanych wcześniej zajęć.
- Smoki są stworzeniami natury. Porozumiewają się za pomocą telepatii. Jest ich kilka rodzajów, gromadzą się w stada zależnie od koloru łusek – mówiła nieprzerwanie, a Gosia czuła się coraz lepiej w jej towarzystwie. – Powrót Ziemii do pierwotnego kształtu mogli przeżyć tylko smoczy jeźdźcy. Jesteś jednym z nich, co nie jest twoją decyzją. To smoki wybierają swoich towarzyszy. Rozumiesz?
- Tak – odparła pewnie. Wszystko przypominało jej jeden z gorszych filmów fantasy, ale zawsze lubiła ten typ, czy to książek, czy nawet obrazów.
- W takim razie musisz zadecydować, czy chcesz się do nas przyłączyć – oznajmiła całkowicie poważnie brunetka.
- Zostanę.
Z chwilą zaakceptowania swojej roli, jako jeźdźca zyskała zdolność rozmawiania ze smokami. Po prostu ta umiejętność pojawiła się znikąd, a okazała się bardzo pomocna. Bardzo szybko odnalazła się w nowym środowisku i odkryła, jak bardzo brakowało jej rozmów z drugim człowiekiem. Zyskała wielu przyjaciół i nauczyła się nowych rzeczy.
Ludzie zaczęli ją nazywać Gisą przez to, że najmłodszy z nich wszystkich miał trudności z zapamiętaniem jej imienia. Przez pewien czas chodziła obrażona, a później do tego przywykła. Jej smok miał na imię Shiro i dogadywali się znakomicie.
W wiosce odnalazła swoje przeznaczenie i z oddaniem służyła królowej Remon. Czasem tylko uroniła łzę na wspomnienie dawnego życia i rodziny, lecz z czasem wspomnienia zaczęły się zacierać.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

Ciężki czas - trening czyni mistrza

To znowu ja.
Jak napisałam na samym początku, nie będzie tu samych opowiadań i właśnie dzisiaj przyszedł czas na użalanie się nad sobą.

Od siedmiu lat jestem silnie związana z dość szczególnym sportem - karate. Dlaczego? Tego nie pamiętam. Zaczęłam, gdy miałam 8 lat. Poszłam na pierwszy trening razem ze starszym bratem. Bardzo mi się spodobało. Jemu zresztą też.
Zaczęłam chodzić regularnie, po pięciu miesiącach zdecydowałam się pójść na pierwszy egzamin Bardzo się stresowałam. Jako dziecinka nieśmiała, znalazłszy się pośród tłumu prawie setki innych ćwiczący, myślałam, że się rozpłaczę. Na całe szczęście zdałam -zero błędów.
Mój pierwszy pomarańczowy pas mam do tej pory. Leży na dnie szuflady razem z certyfikatem potwierdzającym, że udało mi się zaliczyć test.
Mijały lata. Jeździłam na letnie obozy nad morze, miałam swoich przyjaciół.
W 2010 roku zdecydowałam się wziąć udział w pierwszych zawodach 
Nie mogę powiedzieć, że byłam wystarczająco przygotowana - po przegranej walce najzwyczajniej w świecie się rozpłakałam. Ogólnie zajęłam II m-ce w Kumite w kategorii dziewcząt 10-11 lat. Taki mój pierwszy sukces.
Chwila zwątpienia przyszła w 2012 roku. To była decyzja wspólna - moja i mojego brata. Przestaliśmy chodzić na treningi i to był błąd.
We wrześniu 2013 uparłam się, że zacznę chodzić i zaczęłam. Na początku było ciężko. Zaniedbana kondycja, braki w pamięci. Sensej był bardzo wyrozumiały. Mogę nawet powiedzieć, że powitał mnie z otwartymi ramionami z powrotem w klubie.
Obecnie mam żółty pas - mniej więcej połowa drogi do czarnego ^^ (tylko w teorii).
Ostatnio poszłam na trening do starszej grupy (chodzę na młodszą, bo nadal przypominam sobie niektóre rzeczy). Na walkach dostałam niezłe lanie - nie będę ukrywać - zwątpiłam. Znowu okazało się, że nie jestem zbyt "twarda" jeżeli o psychikę chodzi. Łzy mi stanęły w oczach, jednak udało mi się i nie płakałam. Po tej lekcji została mi pamiątka w postaci pozdzieranych kostek. Do wtorku nie potrafiłam normalnie zginać palców :p
Boję się.
W tą niedzielę mam zawody. Boję się jak nigdy, ale cała sztuka polega na tym, żeby strach przezwyciężać, nie?
Dobrze jest się tak komuś wygadać, nawet, jeżeli nie wie się, kto to czyta. Odczuwam jakąś wewnętrzną ulgę, lżej mi na sercu. Nie chcę się przyznać nikomu, ale tak się nie da, a pisanie... pisanie daje namiastkę szczerej rozmowy. Tak jest po prostu łatwiej.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

Hi no Hebi*

Nie mam pojęcia, co to dokładnie jest... chyba kolejne krótkie opowiadanie.
Dopadła mnie nagła wena twórcza podczas jednej z lekcji języka polskiego, więc powstało to coś. 
Cieszmy się i radujmy, ponieważ moja miłość do fantastyki powróciła ;)
Miłego czytania!

_______________________



Mojej ukochanej siostrze,
Za to, że jest.


- Nie boisz się, że wąż cię ugryzie? - zapytała mała dziewczynka, siadając tuż przed nieznajomym mężczyzną.

- Są groźne tylko wtedy, kiedy wyczują twój strach - wytłumaczył spokojnie, zachowując dozę sobie właściwej obojętności i odpowiednią dawkę powściągliwości od okazywania emocji.

Ludzie go unikali. Przeraźliwie blada skóra, naznaczona różowymi bliznami, wychudzone ciało i ciemne wory pod oczami. Przywodził na myśl stracha na wróble z tymi swoimi czerwonymi włosami ciągnącymi się po ziemi, jak tren. Mroczna aura bijąca od jego osoby sprawiała, że nawet najbardziej odważni śmiałkowie spuszczali głowy, chcąc jak najszybciej się od niego oddalić. Para ciemnych, pozbawionych tęczówek oczu była jak dwie studnie bez dna, gotowe pochłonąć duszę. A jego rękę oplatał czarny wąż.

- Mogę się z nim pobawić? - zapytała dziewczynka z odpowiednią dzieciom ciekawością.

Jakby w przyzwoleniu wyciągnął dłoń, a gad ześlizgnął się po niej prosto na ziemię i zaczął sunąć powolnym tempem w stronę małej blondyneczki. Wpełzł na jej drobną rączkę, owijając się wokół nadgarstka, jak żywa bransoleta. Dziecięce oczy z podnieceniem obserwowały węża. Czerwone ślepia zwierzęcia patrzyły na nią nie wyrażając nic. Pustka. Tylko ją dało się z nich wyczytać. Wyprane z emocji. Wysunął rozdwojony język i zasyczał. Żadnego strachu, czysta ciekawość.

- Jesteś zaklinaczem węży? - zapytała cicho.

Odpowiedział jej milczeniem. W ludzkim języku nie miał swojej nazwy, zaklinacz to zbyt mało, by opisać jego naturę. On był ich panem, rozumiał ich mowę. To co rozkazał było święte, choć on sam był przeklęty. Nie był jednak demonem ani diabłem się nie urodził. Pochodził spoza wszystkiego, co ludziom znane. Nie liczył czasu, który po prostu nie miał znaczenia. Po prostu był i władał ogniem.

- Jeżeli pójdziesz ze mną, pójdziesz, pokażę ci, kim jestem. Ale jeżeli to zrobisz, nigdy już nie wrócisz.

Od tamtego wydarzenia minęło kilka dni, a może kilka wieków. Czas nie miał znaczenia, liczyło się to, że dziewczynka poszła i już nie potrafiła go pozostawić. Mistrz. Tym właśnie dla niej był.

Jego prawdziwa natura powinna ją odpychać tak, jak innych ludzi. Jednak dziewczynka kochała swojego Mistrza i nie potrafiła się nim brzydzić. Może to dlatego, że poznała go, gdy była zaledwie kilkuletnim szkrabem. Dzieci zbyt szybko się przywiązują i za bardzo ufają. Może to samotność i brak zainteresowania ze strony rodziców skłoniły ją do odejścia. Nigdy nie znalazła przyczyny, której była pewna.

Mistrz był dla niej dobry. Nauczył ją wielu rzeczy, zaczynając od najbardziej przyziemnych, jak gotowanie, pisanie czy czytanie, aż po mistyczne słowa mowy węży.

Bardzo często siadali razem przed ogniskiem. Na początku sadzał ją sobie na kolanach i omiatał ich ciała nieprzewidywalnym żywiołem tak, by nie mógł jej skrzywdzić. Uczucie było wspaniałe, ogień przeciekał przez palce, jak gęsty syrop, sącząc się kropla po kropli. Z upływem nieliczonego czasu, ta praktyka wręcz wymuszana była przez dziewczynkę. Robiła to już nie tylko po to, by móc cieszyć się oczyszczeniem, jakie zawsze przynosiła ze sobą moc, ale po to by móc choć przez chwilę leżeć na szerokiej klatce piersiowej Mistrza i słuchać bicia jego serca. A podobno miał je z kamienia.

We wspólnym życiu zawsze towarzyszyły im węże. Wiły się po niewielkich rozmiarów domku w środku lasu, jak żywy dywan, co jakiś czas pozostawiając po sobie ślady w postaci zrzuconej skóry. Nigdy się ich nie bała, były przyjaciółmi, stwarzały bezpieczeństwo przez niechcianymi gośćmi. Traktowała je jak coś normalnego, oczywistego zupełnie, jak poranne śniadanie.

- Moja mała Hebi.

Mistrz tak ją nazywał. Była jego małym wężem, wyjątkowym wśród innych. Jak biała róża wśród niezliczonych kwiatów mieniących się czerwienią. Kimś, kto jednocześnie nie pasował i idealnie uzupełniał cały obraz. Namiastką dobra w sercu potężnego zła.

Często zostawała sama z wężami, a Mistrz nie mówił dokąd idzie, zawsze jednak wracał. Gady traktowały ją, jak jedną z nich. Pozwalały jej na wiele, zawsze pilnując jednak, by nie stało jej się nic, co mogłoby sprowadzić na nie gniew Mistrza.

Jeden z dni, w których Mistrz wracał ze swoich wypraw, zakończył się inaczej. Mężczyzna wszedł do domu i stanął w progu pokoju. Obserwował Hebi z niepokojem na twarzy, nie mówiąc nic. Coś w wyrazie jego twarzy się zmieniło, jednak pozostał opanowany. Powolnym, majestatycznym krokiem podszedł do uczennicy i chwycił w dłoń pukiel jej włosów. Zmieniły swój kolor z jasnego blondu na ciemną czerwień, przechodzącą miejscami w pomarańcz, dopasowując się do wyglądu ognia - zaczęła dorastać.

Od tamtej pory sposób, w jaki traktował ją Mistrz się zmienił, a może to ona zaczęła inaczej patrzeć na świat. Każde przypadkowe dotknięcie odczuwała silnym dreszczem, nieprzyjemnym, ale łaknęła go. Uczucie było jak narkotyk, mocno uzależniające. Może potrafiła się opanować, ale po prostu nie chciała.

Każdą rozmowę wielokrotnie przetwarzała w myślach, doszukując się ukrytego znaczenia. Wspólne posiłki obdarzała największą czcią, starając się nawet na chwilę nie spuścić Mistrza z oczu. A on wyczuwał tą zmianę.

Po upływie nic nie znaczących dekad, kiedy życie zwykłych ludzi toczyło się wśród wojen i głodu, odrębny świat w sercu lasu pozostał nietknięty. Hebi siedziała w otoczeniu węży na podłodze jednego z pokoi i nuciła cichą melodię, która sama powstawała w jej głowie. Wśród wszystkich gadów jeden był wyjątkowy. Czarny jak węgiel, ten którego dostała na początku.

Odwróciła nieznacznie głowę i aż sapnęła zaskoczona. Mistrz pochylał się nad nią, a w jego oczach było coś dziwnego. Musnął opuszkami palców wrażliwą skórę na jej karku, a wtedy po raz pierwszy odczuła strach. I węże to wyczuły.

Ostrzegawczy syk wydobył się z kilkudziesięciu gardeł, zwiastując gotowość na wypełnienie każdego rozkazu Pana.

- Hebi, boisz się mnie? - zapytał miękkim głosem, tak niepodobnym do swojego zwykłego beznamiętnego tonu.

- Nie, Mistrzu - skłamała.

- Wiesz, że jesteś bezpieczna, dlaczego więc odczuwasz niepokój?

Mistrz ponownie odszedł i minęło wiele czasu, który nagle stał się odczuwalny, zanim uświadomiła sobie, że tym razem nie wróci.

Niesamowita pustka ogarnęła jej serce. Coś, co zawsze było przy niej, tym razem zniknęło. Uczucie, że jest potrzebna, że Mistrz ją kocha okazało się złudne. I właśnie wtedy, kiedy zabrakło jedynej ważnej osoby w jej życiu, zrozumiała, że jest uzależniona. Nie potrafiła egzystować bez jego rozkazów. Potrzebowała go w każdej chwili. Nie liczyło się już nic, tylko paląca potrzeba przebywania z Mistrzem.

- Dlaczego mnie zostawiłeś? - padło z jej ust.

  W pytaniu nie było nawet cienia złości, jedynie rozpacz i żal. Cała wizja świata ograniczała się do osoby, która dała jej tak wiele, a jednocześnie zabrała wszystko. Węże stanęły w płomieniach. Z jej oczu nie wypłynęła nawet jedna łza. Serce, jakiekolwiek jeszcze miała, przestało istnieć. Cała radość wyniosła się, ustępując miejsca pustce. Nie było już nic, co mogłoby przywrócić jej świat do pierwotnego stanu.

Pojawiły się wyrzuty. Dlaczego Mistrz ją wychowywał, dlaczego zabrał ją do swojego świata i nauczył wszystkiego, czego tylko mógł? Nie rozumiała sensu obdarzania jej długowiecznością, skoro teraz miała żyć samotnie. Zbyt wiele emocji na raz. Płomienie trawiły każdą deskę wątłego budynku, ale jej samej nic nie groziło. Ogień miał już zawsze pozostać częścią niej.

 Ciała gadów zamiast posłusznie zmienić się w popiół, ożyły, tworząc gromadę ciemnych, zabójczych węży, które zamiast oczu miały czysty płomień. Wszystkie z szacunkiem na nią patrzyły. Nieodparta moc sprawiała, że mogła je kontrolować. Królowa tych, których sama nieświadomie stworzyła. Stała się Hi no Hebi*. Ognistym wężem. A blask pomarańczowej łuny towarzyszyć jej będzie, aż do dnia, gdy w ciele wygaśnie żal samotności.

- Dlaczego mnie zostawiłeś?

____________________
* Hi ni Hebi - z jap. Ognisty wąż.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

Jak to z życzeniami było...

 Godzina 17, wysłałam około dziesięciu SMS-ów o treści:

Wychodzimy na dwór?

Odpowiedzi dostałam równe zero, trudno postanowiłam pójść sama. Już ubrana, ze słuchawkami w uszach, wyszłam z domu i powolnym, spacerowym krokiem udałam się zwyczajową trasą w stronę "szkoły", jak określane bywa miejsce przed placówką oświaty.

 Udało mi się szczęśliwie przejść około 1,5 km w asyście ulubionych k-pop'owych piosenek, kiedy to moją muzyczną sielankę przerwał SMS od Rudej. 
 Zrobiłam taktyczne "w tył zwrot" i kolejne kilkaset metrów w kierunku domu. Gdzieś w drodze spotkałam naszego Rudzielca, która swoją drogą jest blondynką.

 - Nie idziemy pod "górę" - zarządziła władczo i nie oglądając się na nic, ruszyła w kierunku, z którego ja przyszłam.

 - A czemuż to? - zapytałam z czystej ciekawości. 

 - Widzisz ten dym? Ja przez niego drugi raz przechodzić nie będę.
 Krótko i na temat, dyskutować nie zamierzałam. Mówi się trudno, kontynuowałam poprzednią trasę w towarzystwie przyjaciółki. 

 Nie zdążyłyśmy zajść zbyt daleko, bo co się stało? Kolejny SMS, tym razem do Rudej. Ponowne taktyczne "w tył zwrot" i kierunek - dom Miyoko.

 Po serdecznym przywitaniu nastąpiła mała dyskusja na temat trasy naszej już trzyosobowej wycieczki. Ostateczna decyzja zapadła, ruszamy (ja już trzeci raz) w stronę szkoły. Dla własnego bezpieczeństwa, a może i zapobiegając zgrzytom, wolałam nie kwestionować pomysłu, w okolicy jest nas zaledwie sześć dziewczyn, więc musimy trzymać się razem, a ja bardzo ugodowa dziewczynka jestem.
 Trasa wykonana w ponad połowie, kiedy to z oddali wyłania się kilka osób. Po charakterystycznym sposobie chodzenia co po niektórych z nich, wywnioskowałyśmy, że to "nasi". Ckliwe spotkanie, do pięcioosobowej grupki (po drodze znaleźli nas Krisp z Boczkiem) dołączają kolejne cztery: Yogi, Eto, Merkon i Sebek. I cel podróży po raz kolejny ulega przemianie, wracamy w stronę domów. 
 Szliśmy jakieś dwadzieścia minut, znaleźliśmy się na "swojej ziemi". 

Niespodziewanie Yogi podszedł do mnie i przytulił mnie.

 - Wszystkiego najlepsiejszego - rzucił "Kolonijną" gwarą ustąpił miejsca kolejnym.
 Prawie wszyscy złożyli mi życzenia, a ja ze zdziwieniem na twarzy grzecznie podziękowałam.

 - No, bo wiesz, Gisa... - niepewnie zaczął Krisp. - Chcieliśmy do ciebie przyjść wczoraj i przyszliśmy, ale ty wolałaś z Rudą...

 - Nie żebym się czepiała, ale wczoraj to ja miałam trening, a moje urodziny były w poniedziałek... - nie ma to jak wchodzenie ludziom w środek zdania.

 - Oj, no w poniedziałek, a ciebie nie było, bo uczyłaś się z Rudą.

 I tak dostałam spóźnione życzenia urodzinowe. Oczywiście to moja wina, że wolałam się uczyć (ciekawe...), ale i tak najważniejsze, że pamiętali.

 A teraz czas na słodki deserek, jabłuszka - bo w promocji po złotówce i rodzicielka kupiła ;)

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

Urodziny

 Autorka tego bloga - znana jako Gisa - obchodzi dzisiaj swoje 15 urodziny ;)
 Z tej okazji nic szczególnego się nie wydarzy, świat się nie skończy, niebo nie stanie się różowe, ani nawet tęcza z jednorożcami się nie pojawi... a szkoda.
No nic, tyle na ten temat ;)
Miłego popołudnia :D


A to kolejna moja twórczość :D

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

Widzieć twoimi oczami [cz. 3]

To już ostatnia część. Starałam się, jak mogłam, a jak wyszło? Oceńcie sami :)
____________________________________

 Już od kilku dni poznawał nowe miejsce. Musiał przyznać, siostra bardzo się postarała, stwarzając dom, w którym bez problemu mógł funkcjonować. Przestronne pokoje minimalizowały prawdopodobieństwo wszelkich wypadków, a różnorodność faktur, kryjących ściany i podłogę, pomagała ćwiczyć zmysł dotyku.

 Już pierwszego dnia pobytu w tym miejscu odnalazł idealny dla siebie kąt. Był to zwykły marmurowy parapet przy szerokim oknie. Bardzo często tam przesiadywał, czuł się, jakby na chwilę mógł wrócić do ośrodka, gdzie czekałby na codzienną wizytę Leny. Robił sobie złudną nadzieję, doskonale o tym wiedział, ale nie wiadomo jak bardzo by się starał, nie potrafił przestać.

 Wspominanie stało się niemal jego rytuałem. W bezsenne noce wsłuchiwał się w gwar ulicy, kojarzący mu się z kwiatowym ogrodem. Wyobraźnia potrafiła zmienić głośne warczenie silników wszelkich samochodów w delikatne i kojące umysł ciche brzęczenie skrzydeł owadów, stukot bębniącego o szybę deszczu w znajomy głos, opowiadający niestworzone historie.

 Kilkugodzinne rozmowy przez telefon dostarczały chwil radości w jego życiu, taki pojedynczy promyk słońca pośród ciemnych chmur monotonnego życia.  Codziennie dzwonili do siebie i rozmawiali o wszystkim.

 Lena nadal przychodziła do ośrodka i pomagała potrzebującym. Czas niemożliwie jej się dłużył, wszystko stało się szare i takie zwyczajne. Wcześniej, każdy dzień był pełen przygód, nowych wrażeń, ale kiedy tylko zabrakło w nich Aleka, nic nie potrafiło być tak samo ekscytujące.

 Jeden z nielicznych dni, kiedy chłopak był szczęśliwy, niósł ze sobą tajemniczą aurę. Alek od samego rana przeczuwał, że stanie się coś, czego nie potrafił zdefiniować. Nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy bać, ale mimo wszystko był wesoły. Nie uszło to uwadze starszej siostry, robiąc nadzieję na to, że brat w końcu przestanie myśleć o swojej koleżance i postara się odbudować relacje, jakie miał z Jenną przed wypadkiem. Niedoczekanie.

  Przyszła noc, a z nią kolejne bezsenne godziny spędzone na rozmyślaniach. Dziwne uczucie wcale nie mijało, a wręcz stało się bardziej intensywne. Oczy go piekły, jakby ktoś wbijał w nie tysiące maleńkich szpilek. Przecierał je bez ustanku, przeklinając w myślach wszystko, co się dało. Mrugał powiekami bardzo często, jakby to miało przynieść ulgę w bólu, jednak ten, jak na złość, nie chciał zniknąć. Niespodziewanie wieczna ciemność ustąpiła paraliżującej łunie światła, powodując szok, ale i nasilenie pieczenia. Upadł, ciężko dysząc, na podłogę. Rumor, jakiego narobił, zbudził śpiącą w sypialni obok Jennę. Gdy tylko zobaczyła swojego brata, bez wahania zadzwoniła po karetkę. Słyszał jeszcze, że krzyczy jego imię, a potem odpłynął w stan błogiej nieświadomości.

 We śnie przyszła do niego ona, ukochany anioł. Dziewczyna uśmiechnęła się przecudnie w sposób, jaki sobie zawsze wyobrażał. Łagodnie zmarszczony nosek, malutkie dołeczki w policzkach. Była idealna, jak zawsze. Przyjrzał się uważniej. Zauważył wcześniej ignorowaną bliznę. Posłał jej pełne miłości spojrzenie, ujął drobną dłoń i ucałował początek blizny zaraz za nadgarstkiem.

 - Zabierasz mnie już? - zapytał, dokładnie nie wiedząc o co.

 - Jeszcze nie - odparła mu, odpychając od siebie.

 Zaczął spadać. Piękny anioł coraz bardziej się oddalał, a z każdą sekundą, smutek w jego sercu narastał.

 Obudził się w szpitalu. Przyzwyczajony do mroku nawet nie otworzył oczu, wsłuchując się w rozpaczliwe pikanie aparatury medycznej. W głowie miał zupełną pustkę. Jak się tu znalazł, nie miał pojęcia. Uchylił jedną powiekę i natychmiast ją zamknął. Mrok zastąpiło mu białe, rażące światło. Skrzywił się, coś było nie tak.

 - Alek? - usłyszał nad sobą zaniepokojony głos siostry.

 - Żyję - odparł z grymasem na twarzy.

 Poczuł, że materac lekko się ugina, a czyjaś ręka głodzi jego włosy. Z prawej strony wychwycił powolne kroki, sugerujące, że nie są sami.

 - Chłopcze - powiedział głębokim głosem nieznajomy. - Otwórz oczy.

 Alek posłusznie spełnił prośbę i ponownie się skrzywił. Biel go raziła, ale była miłą odskocznią od wiecznie trwającej ciemności. Nie mógł przez chwilę wyjść z szoku. Czy jemu się przewidziało, czy właśnie zobaczył zieloną plamę? Nie, to musiało być zbytnie nałożenie wyobraźni na rzeczywistość. Przecież on nie mógł, nie potrafił, to było nieodwracalne, więc, jak...

 Zamrugał kilkukrotnie, a z każdym takim ruchem, zaczynał widzieć. Kolory! Kształty, wszystko powróciło! Rozglądał się po sali z szerokim uśmiechem, nie był w stanie powiedzieć niczego. Wielka gula stanęła mu w gardle, a z oczu wyciekły łzy. Płakał strumieniami, jakby chciał zmyć z oczu resztki ciemności i bladej powłoki, nadającej im pustego wyrazu. Płakał bo stał się cud. Płakał bo znowu widział. Spojrzał oniemiały na siostrę, która tylko pokazała mu kciuk do góry, w geście wsparcia, a jego ciałem wstrząsnął kolejny szloch. Lekarz się zaśmiał. Dopiero teraz zaczęło do niego wszystko docierać. Wszystkie komórki wypełniła euforia, miał ochotę skakać, ale niestety urządzenia, do których był podłączony, skutecznie mu to uniemożliwiły.

 - Chłopcze - rzekł znowu mężczyzna. - Powiedz mi co widzisz.

 Alek przyjrzał mu się uważnie. Już dawno nie ucieszył się tak bardzo. Podziwiał wszystkie, nawet najmniejsze zmarszczki na jego skórze, przyglądał się grze światła na oliwkowym tle karnacji. Oczami przesunął po sumiastych wąsach, dostrzegając siwiznę między czarnym jak smoła kolorem włosów. Kolejną rzeczą, której poświęcił więcej uwagi, były własne dłonie. Dokładnie obejrzał je z każdej strony napawając się widokiem. Małe blizny, doskonale pamiętał każdy raz, kiedy na samym początku, gdy stracił wzrok, próbował nauczyć się posługiwać w kuchni nożem.

 - Ja widzę wszystko, panie doktorze.

 Lena siedziała na parapecie i płakała. Ośrodek stał się jej domem, praktycznie w nim mieszkała. Dokładniej, w starym pokoju Aleka. Patrzyła tępo w szybę i ogród spowity czernią nocy. W takich chwilach najbardziej brakowało jej ukochanego przyjaciela. Nie potrafiła wytrzymać bez niego, przestawała się uśmiechać, co nie uszło uwadze kierownika. Chciał ją nawet wysłać do psychologa, ale skutecznie odwiodła go od tego pomysłu. Od tamtej pory chowała się za maską sztucznego uśmiechu i rozładowywała emocje po prostu płacząc.

 Niespodziewanie poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Odpłynęła myślami zbyt daleko, by usłyszeć, że ktoś wchodzi. Odwróciła niepewnie głowę i aż sapnęła zaskoczona, omal nie spadając z parapetu.

 - Lenka, Lenka, Lenka... o ile dobrze pamiętam, to moje ulubione miejsce - zaśmiał się cicho Alek.

 Spojrzał na nią. Była jeszcze piękniejsza niż sobie to wyobrażał. Długie do ramion włosy, niebywale miękkie, iskrzyły się w świetle księżyca, rzucając wokół srebrną poświatę. Pełne usta nabrały koloru malin, doskonale podkreślając bladą cerę, a oczy... No, właśnie, oczy. Były szeroko otwarte, wyrażając nie tyle zdziwienie, co zaskoczenie. Miały kolor płynnego miodu, tak gęstego, że gdyby chcieć w nim pływać, nie dałoby się wyjść. Otaczały je kurtyny grubych rzęs tak ciemnych, jak panująca na zewnątrz noc. Ale wypływały z nich dwie srebrzyste rzeki, chwytające boleśnie za jego serce. Obrzucił spojrzeniem całą jej skuloną sylwetkę i ponownie skupił się na twarzy.

 - Czemu siedzisz po ciemku i Lenka, dlaczego płaczesz? - zapytał całkiem poważnie.

 Przypatrywała się mu z niepewnością. Coś tu nie pasowało.

 - Skąd wiesz, że płaczę? - zapytała cicho, starając się opanować drżenie głosu.

 - No przecież widzę, ślepy nie jestem.

 - Alek, ty widzisz.

 - Tak, jakoś od kilku dni nie mam z tym problemów. Wiesz, tęskniłem i liczyłem, że moja ukochana powita mnie jakoś szczególnie,  no nie wiem, może czułym buziakiem, albo kto wie...

 - Ty widzisz - przerwała mu.

 - Widzę, już to mówiłaś, skarbie - zaśmiał się. Był bardzo ciekaw jej reakcji na tą wiadomość, ale nawet nie przypuszczał, że zacznie powtarzać w kółko jedno i to samo.

 - Ale, jak?

 - Cuda się zdarzają - szepnął cicho i delikatnie ucałował policzek dziewczyny, ścierając ustami słony ślad. - Możemy już przejść do powitania, naprawdę tęskniłem.

 W odpowiedzi Lena zarzuciła mu ramiona na szyję i przywarła swoimi wargami do jego. Pierwszy pocałunek po długiej rozłące był niemal brutalny. Spragnieni siebie, nie kontrolowali swoich spontanicznych reakcji. Dłoń dziewczyny wsunęła się w blond włosy chłopaka i przyciągnęła go bliżej sienie. On natomiast otoczył jej szczupłą talię rękami i całkowicie zlikwidował wolną przestrzeń między nimi.

 Nie spostrzegli, po jakim czasie obydwojgu zabrakło tchu. Odsunęli się od siebie nieznacznie, tylko na moment, by zaczerpnąć powietrza.

 Drugi pocałunek wyrażał przede wszystkim miłość i radość. Był zdecydowanie bardziej delikatny i subtelny, a przy tym pełen pasji. Idealnie wprowadził romantyczną atmosferę.

 Obydwie pary oczu błyszczały w urokliwym świetle księżyca. Cisza była uspokajająca. Czoło Aleka oparte było o czoło Leny, ich nosy się stykały, a ciepłe oddechy przyjemnie owiewały uśmiechnięte twarze.

  - Chodźmy na spacer - zasugerował niespodziewanie blondyn i nie czekając na reakcję dziewczyny, odwrócił się w stronę drzwi. Zaczął iść, ciągnąc ją za rękę, więc chcąc, czy nie, musiała za nim pójść.

 Ogród tej nocy był wyjątkowo piękny. Pełnia księżyca rzucała swój blask na każdą roślinkę, dając namiastkę słońca. Pojedyncze kwiaty rozchylały swoje kielich łaknąc tego światła, pragnąc go, tak jak od zawsze wszystko co żyje, kuszone jest przez zło, tak one skuszone potęgą księżyca, już nigdy nie otworzyły swoich barw dla słońca.

 Znaleźli jedną z ławek, na której prawie zawsze siedzieli. Alek usiadł spokojnie na środku, a kiedy Lena chciała zrobić to samo, pociągnął ją lekko, sadzając na swoich kolanach. Uśmiechnął się chytrze, co nie uszło jej uwadze, jednak nie skomentowała niczego i ufnie wtuliła się w szeroką klatkę piersiową blondyna.

 - Z twoich opowiadań znam to miejsce na pamięć. I wyobrażałem je sobie dokładnie tak... - zamyślił się. - Lenka, skarbie, zatańcz dla mnie - poprosił, delikatnie głaszcząc miękkie włosy dziewczyny.

 - Daj spokój, nie mam nawet muzyki - starała się bronić przed spełnieniem prośby.

 - Wsłuchaj się w ogród, wiem, że potrafisz - powiedział i zepchnął ją z kolan.

 Ze zrezygnowaną miną odeszła kilka kroków do tyłu i zamknęła oczy. Nie spiesząc się, powoli zaczęła kołysać biodrami. Ręce same odnalazły rytm. Zaczęła prawdziwe przedstawienie. Każdy jej ruch był doskonale skoordynowany, krok idealnie postawiony. Zatraciła się w tym uczuciu lekkości i po prostu tańczyła.

 Alek oniemiały siedział na ławce, nie mogąc oderwać od niej oczu. Podziwiał całą jej osobę, dokładnie przyglądając się każdej części wątłej sylwetki. Była piękna i tak cudownie zatopiona w magii tańca.

 Uśmiechnął się pod nosem, ale nie był to szyderczy uśmiech. Ten był przepełniony miłością i uwielbieniem.

 W końcu mógł na nią patrzeć. Już nie jej oczami, ale swoimi. Sentyment jednak pozostał, a w powietrzu zawisło niewypowiedziane zdanie: "Lena, dzięki tobie widziałem".

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS