Godzina 17, wysłałam około dziesięciu SMS-ów o treści:
Wychodzimy na dwór?
Odpowiedzi dostałam równe zero, trudno postanowiłam pójść sama. Już ubrana, ze słuchawkami w uszach, wyszłam z domu i powolnym, spacerowym krokiem udałam się zwyczajową trasą w stronę "szkoły", jak określane bywa miejsce przed placówką oświaty.
Udało mi się szczęśliwie przejść około 1,5 km w asyście ulubionych k-pop'owych piosenek, kiedy to moją muzyczną sielankę przerwał SMS od Rudej.
Zrobiłam taktyczne "w tył zwrot" i kolejne kilkaset metrów w kierunku domu. Gdzieś w drodze spotkałam naszego Rudzielca, która swoją drogą jest blondynką.
- Nie idziemy pod "górę" - zarządziła władczo i nie oglądając się na nic, ruszyła w kierunku, z którego ja przyszłam.
- A czemuż to? - zapytałam z czystej ciekawości.
- Widzisz ten dym? Ja przez niego drugi raz przechodzić nie będę.
Krótko i na temat, dyskutować nie zamierzałam. Mówi się trudno, kontynuowałam poprzednią trasę w towarzystwie przyjaciółki.
Nie zdążyłyśmy zajść zbyt daleko, bo co się stało? Kolejny SMS, tym razem do Rudej. Ponowne taktyczne "w tył zwrot" i kierunek - dom Miyoko.
Po serdecznym przywitaniu nastąpiła mała dyskusja na temat trasy naszej już trzyosobowej wycieczki. Ostateczna decyzja zapadła, ruszamy (ja już trzeci raz) w stronę szkoły. Dla własnego bezpieczeństwa, a może i zapobiegając zgrzytom, wolałam nie kwestionować pomysłu, w okolicy jest nas zaledwie sześć dziewczyn, więc musimy trzymać się razem, a ja bardzo ugodowa dziewczynka jestem.
Trasa wykonana w ponad połowie, kiedy to z oddali wyłania się kilka osób. Po charakterystycznym sposobie chodzenia co po niektórych z nich, wywnioskowałyśmy, że to "nasi". Ckliwe spotkanie, do pięcioosobowej grupki (po drodze znaleźli nas Krisp z Boczkiem) dołączają kolejne cztery: Yogi, Eto, Merkon i Sebek. I cel podróży po raz kolejny ulega przemianie, wracamy w stronę domów.
Szliśmy jakieś dwadzieścia minut, znaleźliśmy się na "swojej ziemi".
Niespodziewanie Yogi podszedł do mnie i przytulił mnie.
- Wszystkiego najlepsiejszego - rzucił "Kolonijną" gwarą ustąpił miejsca kolejnym.
Prawie wszyscy złożyli mi życzenia, a ja ze zdziwieniem na twarzy grzecznie podziękowałam.
- No, bo wiesz, Gisa... - niepewnie zaczął Krisp. - Chcieliśmy do ciebie przyjść wczoraj i przyszliśmy, ale ty wolałaś z Rudą...
- Nie żebym się czepiała, ale wczoraj to ja miałam trening, a moje urodziny były w poniedziałek... - nie ma to jak wchodzenie ludziom w środek zdania.
- Oj, no w poniedziałek, a ciebie nie było, bo uczyłaś się z Rudą.
I tak dostałam spóźnione życzenia urodzinowe. Oczywiście to moja wina, że wolałam się uczyć (ciekawe...), ale i tak najważniejsze, że pamiętali.
A teraz czas na słodki deserek, jabłuszka - bo w promocji po złotówce i rodzicielka kupiła ;)
5 komentarze:
To chyba można to nazwać miłym grupowym prezentem-niespodzianką? ;)
Kurde, przez to wszystko aż zaczęłam myśleć o własnych urodzinach. Mam nadzieję, że pozostawią po sobie równie przyjemne wspomnienia, co twoje ;)
Jasne ;D było miło. Z ciekawości zapytam, kiedy masz urodziny?
W prawie szatańskim terminie ;) Szóstego czerwca. Ale jeszcze nie mam pewności, czy do nich dożyję, bo planuję do tego czasu uwinąć się z zakończeniem pracy nad drugą książką :D
Trzymam za Ciebie kciuki, na pewno dasz radę :)
Nawet nie wiesz jak bardzo chciałabym poczytać twoje dzieło. Mam nadzieję, że to pragnienie zostanie kiedyś zaspokojone, a ty będziesz sławna ;D
Sława to za mocne pojęcie. Chciałabym po prostu móc podzielić się z ludźmi tym, co mi w duszy siedzi. No i byłoby miło, gdyby części z nich jednak się to spodobało ;)
Prześlij komentarz